Wojciech Szmyd (ur. 27.11.1898 r. w Haczowie) – syn Stanisława i Heleny z Maternów. Uczęszczał do gimnazjum w Brzozowie. W 1916 roku pobrany podczas I wojny światowej jako małoletni do c.k. armii, z której zbiegł 20 marca 1918 roku przedostając się prawdopodobnie z terenu Austrii (St. Pölten) do rodzinnego Haczowa, gdzie zaciągnął się do konspiracyjnej Polskiej Organizacji Wojskowej (POW).
Wojciech Szmyd w c.k. armii (po lewej)
Podczas wojny polsko-ukraińskiej 1918-1919 szturmowiec 3 Batalionu Strzelców Sanockich spod Chyrowa oraz żołnierz elitarnej Lotnej Kompanii por. Stanisława Maczka.
Wojciech Szmyd – szturmowiec 3. Baonu Strzelców Sanockich spod Chyrowa
Po zakończeniu frontu ukraińskiego i rozformowaniu Lotnej przydzielony do V Kompanii II Batalionu 18 p.p. 4 Dywizji Piechoty. Podczas wojny z bolszewikami 1919-1920 walczył na Froncie Wołyńskim, dowodząc już własnym oddziałem brał udział m.in. w wypadzie na Jabłoniec, uczestniczył wraz z pułkiem w Wyprawie Kijowskiej, zaś po jej zakończeniu kiedy II Batalion 18 p.p. oczekiwał na przerzut na Front Litewsko – Białoruski stanowiąc odwód stacjonujący w Koziatyniu uczestniczył w obronie linii frontu przerwanej przez Konarmię Budionnego w okolicach Samhorodka. Z tego okresu pochodzi ostatnia korespondencja, którą Wojtek przesłał do rodziców w Haczowie 6 czerwca 1920 roku o treści: „Kochani Rodzice! Donoszę wam, że jeszcze żyję i jestem do tego czasu zdrów czego i wam życzę. Ale to życie to tylko z godziny na godzinę i nie ma wcale widoków do przetrzymania tej rzezi jaka się tu odbywa, giną pułki za pułkami jak kamień w wodzie. Bolszewik atakuje jeszcze. Końca już trudno wytrzymać. Tą kartkę kończę, a może za godzinę trzeba iść do ataku. A teraz jak zginę to żebyście wiedzieli, że na Podolu na południe od Koziatyna. Wasz Wojtek”.
Brał udział w potyczce wojsk polskich z przemieszczającą się w kierunku Równego (Wołyń) Konarmią pod Korcem 1 lipca 1920 roku, podczas której poległ bohaterską śmiercią w wieku 21 lat. Zostając rannym w zbożu, otoczony przez kawalerię wroga broniąc się do wyczerpania amunicji zginął od szabel kozackich. Pochowany prawdopodobnie w mogile zbiorowej w Korcu. Odznaczony pośmiertnie w 1938 roku Medalem Niepodległości.
„Gdy nie stało nabojów, batalion wyginął od szabel kozackich śmiercią walecznych”. 1) Kilkudziesięciu żołnierzy, wśród nich paru haczowian zdołało przedrzeć się przez pierścień oddziałów nieprzyjaciela i przez Równe, Łuck, Lublin oraz Chełm dołączyli do macierzystego pułku przebywającego w okolicy Baranowicz. Niektórzy dostali się do niewoli m. in. Paweł Rozenbajgier, Józef Ekiert, Kuźnar Stanisław.
Wydarzenia pod Korcem opisuje gen. Stanisław Maczek w swojej autobiografii “Od podwody do czołga. Wspomnienia wojenna 1918-1945” słowami:
„W oddziale operacyjnym przeszedłem ofensywę kijowską, ale już po reorganizacji w sztabie 2 armii gen. Raszewskiego i doczekałem się Budionnego. Z pasją i temperamentem „dowodziłem” na mapie chorągiewkami, oznaczającymi ruch jego brygad i naszych oddziałów. […]
Wkrótce potem, gdy Budionny, mimo tych i innych rozkazów stale robił postępy i groził rozerwaniem frontu południowego, zdarzyła się gratka wyrwania się od wojowania na mapie. Kpt. Benedykt, szef oddziału 2 armii, przyłapał i odcyfrował depeszę Budionnego, alarmującą wyższe dowództwo, o zupełnym braku amunicji, szczególnie artyleryjskiej, a poddającą dokładne rozlokowanie brygad w rejonie m. Korca. Zmontowano koncentryczne uderzenie wszystkim, co 2 armia miała do dyspozycji. Z północy z lasów ludwipolskich miała uderzyć 6 dywizja piech., a z zachodu wzdłuż osi Równe-Korzec 3 dywizja Piech. Legionowa gen. Berbeckiego, ubezpieczona od południa działaniem 9 pułku ułanów. Ponieważ koncentracja sił naszych nie nastąpiła przed natarciem, ale miała nastąpić dopiero w pobliżu przedmiotu natarcia, tj. w rejonie Korca, troską d-cy armii była olbrzymia luka między podstawami wyjściowymi obu dywizji, która miała się dopiero zmniejszyć w miarę posuwania się natarcia. Zatrzymano wobec tego załadowywanie ostatnich dwóch baonów 4 dywizji piech., jednego z 37 p.p., a drugiego 18 p.p., które jako ostatnie miały odejść za dywizją na front północny pod Głębokie. Dodano do tego jedną baterię szkolną 75 mm i wyładowujący się właśnie szwadron ckm 11 pułku ułanów i ja miałem objąć dowództwo nad tą grupą, z tytułu znajomości oddziałów 4 dyw. piech. Tak stworzona grupa miała wiązać natarcie obu dywizji, uderzając przez Międzyrzec Korzecki – na Korzec. W ostatniej chwili dowództwo objął świeżo przybyły do sztabu z 6 armii major szt. gen. Wolf, a ja zgłosiłem się na ochotnika jako adiutant, by znajomością dowódców w oddziałach pomóc Wolfowi w dowodzeniu. Jedyną moją ambicją było dorwać się znowu do linii, do prawdziwych zdarzeń na froncie, a nie, na nie mniej prawdziwych zresztą, na mapie.
O świcie, zdaje się dn. 1 lipca 192 r., ruszyła nasz grupa łącznikowa na Międzyrzec Korzecki, zdobyła go i bardzo energicznie prąc naprzód i spychając oddziały kozackie, w późnych godzinach popołudnia docierała do zachodnich domostw miasta Korca, rokując szybkie nawiązanie łączności z 6 dywizją piech. i 3 dywizją legionową, i pełny sukces tak zamierzonej operacji.
O tym czasie nastąpiły dwa po sobie biegnące zdarzenia, które diametralnie zmieniły cały obraz. Najpierw otrzymaliśmy ogień artylerii z północy, z kierunku spodziewanego ruchu 6 dyw. piech., a potem z południa przyleciał z patrolem 9 p. uł. podch. Wieleżyński, jeden ze znanych mi borysławiaków z listopada 1918 r., z następującym meldunkiem. Przysyła go na własną odpowiedzialność por. Adam Epler, dowódca baterii 3 p.a.l., znany mi dzielny artylerzysta spod Chorowa, z ostrzeżeniem, że gen. Berbecki całkiem nie zamierza uderzyć na Korzec i że negatywnie ustosunkowuje się do rozkazów armii. W jego obecności dał rozkaz dowódcy straży przedniej dyw. ppłkowi Bończy-Uzdowskiemu, z chwilą zetknięcia się z Kozakami i po wymianie strzałów – natychmiastowego powrotu do Równego.
Dodatek był jeszcze bardziej pesymistyczny: oto podch. Wieleżyński ledwie dotarł do nas, wobec zarysowującego się manewru kozackiego, okrążającego naszą grupę od południa. Ładna sytuacja!
A oto baony zmachane całonocnym marszem i całodniową poważną akcją. Trzeba działać szybko. Proponuję odskoczyć na północ na lasy ludwipolskie, gdzie połączymy się z 6 dyw. piech., jeśli już nadciąga, a w każdym razie w lasach nie damy się rozbić kawalerii. Jeśli „już nadciąga”, gdyż w tym czasie wysłane rozpoznanie stwierdziło obecność małych oddziałów kozackich, od których przedtem otrzymaliśmy już ogień artylerii.
W każdym wypadku lasy te pokrywają duży obszar aż z powrotem do rz. Horyń i są idealnym terenem do wycofania się.
Ale mjr sztabu gen. Wolf, przy najlepszych zapewne chęciach, nie miał doświadczenia bojowego i zastosował jeden z przeżytków regulaminu austriackiego, który na wypadek cofania się stosował w nieskończoność idące „szufladki”, „schwarm-weise zurück”; jedna drużyna cofa się, druga strzela i tak do znudzenia, aż się skończy pole ćwiczeń w garnizonie, albo nerwy i siły człowieka na wojnie. I to w terenie zupełnie otwartym, 30 kilometrów od Horynia. Baony z dobrym żołnierzem niemal do zmroku stosując tę metodę, zaczęły się wycofywać. Taka taktyka stwarza mnóstwo niespodzianek taktycznych i psychologicznych. W pewnym momencie powstało zamieszanie w oddziałach. Wówczas mjr Wolf, dzielnie zresztą reagując dla zapobieżenia panice, wysłał mnie wprzód do plutonu 37 p.p., który jako straż tylna osłaniał odskok szwadronu ckm 11 p. ułanów. Gdy co sił w koniu podskoczyłem do plutonu i powtórzyłem rozkaz, dowódca tegoż , nie znany mi na nieszczęście podoficer, rzucił zjadliwą uwagę: „to tak łatwo dawać takie rozkazy z konia”. Tak mnie to ubodło i rozgniewało, że zeskoczyłem z konia i zostając z plutonem, odpowiedziałem, że pokażę, że taki rozkaz można dać też pieszo.
Objąłem dowództwo nad eksponowaną strażą tylną i wysuwając się w wysokim zbożu do przedniej linii, po daniu kilku wskazówek by nie strzelać, aż na mój rozkaz, zacząłem obserwować przedpole. Do dziś zostało mi z tych wrażeń z rozległych pól Ukrainy i Wołynia uczucie, że największym wrogiem naszym były te wysokie zboża pokrywające pola. Jak to okopać się z możliwym polem ostrzału, jak przeciwstawić się szarżom kawalerii, gdy dla oddania strzału trzeba było stanąć, a wyjątkowo klęczeć. Te zagubione plutony i drużyny niewidzące się nawzajem i bez łączności ogniowej, w morzu falującego bujnego zboża bogatej ziemi ukraińskiej czy wołyńskiej! A w zmiennej sytuacji nie było czasu na spreparowanie odpowiednio tego terenu do obrony.
Falisty teren pod Korcem umożliwiał podejście skryte kawalerii do ostatniego grzbietu o jakieś 600 m przed nami. Zza tego grzbietu wysuwały się co chwila do połowy wysokości jeźdźca sylwetki kawalerzystów, krzyczących coś w naszą stronę i wymachujących szablami ponad głowami, jakby dla zastraszenia nas a dodania sobie odwagi. I szybko chowały się potem za grzbiet pagórka. Ledwie pomyślałem: „ale nie mają zbytniej ikry do szarży”, gdy zza grzbietu wyrwała się w karierze jakaś setka kawalerzystów. Krzyknąłem: „uwaga ognia” – i sam stojąc oddałem strzał, a zdając sobie w tej chwili sprawę, że padł w ogóle tylko ten jeden mój strzał, rzuciłem się na ziemię. Obsypany w tej chwili odpryskami ziemi spod kopyt koni, które przeleciały z obu stron obok mnie, uprzytomniłem sobie, co się stało. Oto gdy uwaga moja była przykuta do sylwetek ukazujących się i znikających za grzbietem Kozaków, nie wytrzymały nerwy przemęczonych żołnierzy i nie związanych więzami zaufania z tym „sztabowcem”, który przyjechał tu nie wiedzieć po co! I albo na widok zrywającej się szarży Kozaków zaczęli wyłamywać się z szeregu w tył, albo nawet o ułamek minuty przedtem, powstając i odchodząc w tył, sprowokowali szarżę Kozaków dotychczas tak powściągliwych.
Leżałem w zbożu cały zamieniony w słuch, gdy o kilkadziesiąt kroków drogą przeleciały jakieś oddziały, nie mogąc doczekać się zmroku, gdyż słońce leniwie chyliło się ku zachodowi.
Jeszcze przed zmrokiem zajechała niedaleko bateria kozacka i oddała kilka strzałów. Potem i to ucichło, a dochodziły tylko głosy rozmów, śmiechu, krzyków rozłażących się wszędzie żołnierzy. A gdy noc zapadła, jasny księżyc w pełni bardzo utrudnił możność wymknięcia się.
Podniosłem się ostrożnie i z karabinkiem owiniętym w mundur i bez czapki, by sylwetką nie zdradzić się, bruzdami wiodącymi ku wsi zacząłem wolno, wolniutko oddalać się, by nie zdradzić się zbyt widoczną ucieczką. Odezwały się jakieś krzyki rzucone w moją stronę, na które nie reagowałem i oddalałem się nie przyspieszając kroku, choć wszystko we mnie parło, by biec. Ognie we wsi i tęskne pienia kozackie z góry przesądziły o dalszej drodze w tym kierunku. Jakimiś mokradłami i zaroślami zacząłem obchodzić wieś, aż po kilku godzinach takiej ostrożnej „operacji” znalazłem się w lesie. W tym lesie, do którego instynkt samozachowawczy ciągnął mnie od Korca. Teraz już nabrałem pewności siebie i z mniejszą ostrożnością, ale większą szybkością, zacząłem maszerować, wybierając drożyny wiodące na zachód lub północny zachód, w lesie wysokopiennym, z plamami poświaty księżycowej, cedzonymi przez liście. Było tak dziwnie, ta cisza naokoło – i we mnie – po hałasie i emocjach całego dnia to odprężenie, że już odpowiadam tylko za siebie. Gdy już zaczęło świtać, zaszyłem się w gęste krzaki i spałem dobrych kilka godzin, budzony od czasu do czasu odgłosami ciągnących oddziałów i dalekiego ognia artylerii.
Drugiej nocy zmieniłem taktykę wiedząc o tym, że lasy nad Horyniem naszpikowane są koloniami polskimi. Zaszedłem do pierwszej izolowanej chaty i tam nakarmiony i napojony, maszerowałem już od punktu do punktu podawany z rąk do rąk, od przewodnika do przewodnika. Gdy po trzech nocach dotarłem do Równego, miasto ze sztabem armii i 3 dywizją legionową było już niemal zamknięte przez oddziały Budionnego. W sztabie przywitano mnie serdecznie, cieszono się, bo miano mnie już za straconego, gdy mjr Wolf wrócił z niefortunnej wyprawy. Ale nie było czasu na cackanie się. Sytuacja była poważna. Powierzono mi dowództwo nad dwoma baonami zbiorowymi ad hoc uformowanymi, z zadaniem osłony Równego od zachodu i przydzielono, o dziwo, pluton pancerny o trzech czołgach francuskich.[…]
Rozwiodłem się obszernie nad tym epizodem, nie tylko ze względu na koloryt specjalny tego przeżycia, bo nie często jest się przejechanym czy przeskoczonym przez szarżę kawalerii, ale dlatego, że incydent ten zaważył mocno na dalszym losie. Oto miałem już dość i sztabu i tego dorywczego dowodzenia nieznanymi żołnierzami, chciałem z powrotem swoich żołnierzy, których będę nazywał „chłopakami” i z którymi zwiąże mnie obopólne zaufanie. Gdyby to „lotna” była ze mną pod Korcem, czy do pomyślenia byłby ten incydent?”2)
Fotografie pochodzą z archiwum własnego.
Bibliografia:
1) 18 PUŁK PIECHOTY – ZARYS HISTORJI WOJENNEJ PUŁKÓW POLSKICH 1918-1920 Warszawa 1929 s. 20
2) Stanisław Maczek “Od podwody do czołga. Wspomnienia wojenna 1918-1945” Wrocław 1990 s. 29-33